W czwartej klasie szkoły średniej wzięłam udział w eliminacjach do Konkursu Piosenki i Piosenkarzy Studenckich w Krakowie. To był pierwszy poważny występ. Wygrałam eliminacje w Łodzi ze swoimi piosenkami do wierszy Jerzego Harasymowicza. Następnym razem, gdy pojechałam do Krakowa byłam studentką pierwszego roku socjologii.
I przy socjologii na chwilę się zatrzymajmy. Przerwała Pani studia na rzecz muzyki. Czy jednak muzyk ma coś z socjologa? A socjolog z artysty?
Zacznijmy od tego, że muzyka wypełniała moje życie od najmłodszych lat. Ukończyłam podstawową szkołę muzyczną w klasie fortepianu. Później uczęszczałam do liceum muzycznego, w którym doskonaliłam grę na gitarze klasycznej. W drugiej klasie okazało się, że mam na tyle niesprawne ręce, głównie ścięgna nadgarstka lewego, że mogę nie zdać egzaminu muzycznego, który był warunkiem koniecznym do tego, by zostać dopuszczonym do matury. Przeniosłam się więc do liceum ogólnokształcącego. To było dla mnie traumatyczne przeżycie, bo musiałam zostawić moją ukochaną muzykę i zastanowić się, jak pokierować swoją przyszłością. Zastanawiałam się dwa lata. Po maturze pomogła mi moja ciocia. Zapytała, co mnie interesuje oprócz muzyki. A ja na to, że ludzie, których lubię obserwować. Ciocia stwierdziła, że w tej sytuacji idealna będzie dla mnie socjologia. Po przeczytaniu kilku broszurek zdecydowałam się na te studia i z powodzeniem zdałam egzaminy wstępne na Uniwersytet Łódzki. Po roku przeniosłam się do Krakowa, z czysto towarzyskich względów. Uważałam, że w stolicy Małopolski życie studenckie będzie ciekawsze niż w Łodzi. I nie myliłam się. Po trzecim roku studiów przerwałam je. To nie była trudna decyzja. Koncertów miałam coraz więcej i ciężko było je pogodzić z uczestnictwem w zajęciach. Za moich czasów trzy nieobecności dyskwalifikowały do zaliczenia danego przedmiotu. Można jednak było indywidualnie umawiać się z wykładowcami. Jeden z nich nie zgodził się na taką formę zaliczenia. Po spotkaniu z nim – całą noc stawiałam pasjanse. Karty zadecydowały o tym, że powinnam dać sobie spokój ze studiami i nie prosić nikogo o kolejną szansę. Na drugi dzień zabrałam swoje dokumenty z dziekanatu. Pani tam pracująca była bardzo zdziwiona i zapytał „Pani Elu, dlaczego”. Stwierdziłam wówczas, że głową muru nie przebiję, a z muzyki i koncertowania nie zrezygnuję. Wróciłam do Łodzi i zaczęłam żyć z muzyki. Jeszcze przez moment zastanawiałam się, czy nie przenieść się na psychologię. Wymagano jednak ode mnie zbyt wysokiej średniej ocen z wydziału socjologii. W ten sposób zakończyłam moją przygodę z edukacją na poziomie wyższym.
Żałowała Pani tego kiedykolwiek?
Nigdy. Tak naprawdę człowiek wart jest tyle co umie. A mgr, dr, dr hab. prof. przed nazwiskiem nie zawsze świadczy o wyjątkowej mądrości i inteligencji właściciela tegoż nazwiska. Oczywiście zdarza mi się w życiu być domorosłym psychologiem czy socjologiem. Przykłady wielu artystów pokazują, że kończenie studiów w innym kierunku niż muzyka nic nie daje, jest w zasadzie tylko kolejnym zaliczeniem jakiegoś życiowego etapu. Dusza artystyczna i tak zawsze zwycięży.
Koncertowała Pani wiele po świecie. Jak tam odbierano pani twórczość i jednocześnie poezję, poetów, których utwory Pani wykonywała?
Pierwszym takim zderzeniem z obcojęzyczną publicznością był mój występ w Niemczech. To był rok 2004, może 2005. Polska dopiero co zasiliła szeregi Unii Europejskiej. Organizatorzy tego festiwalu chcieli, by państwa UE integrowały się nie tylko na poziomie ekonomicznym, ale również artystycznym. Występowałam obok bardzo znanych gwiazd z Francji i Niemiec. Pytałam, czy zaśpiewać po niemiecku, ponieważ kilka moich utworów zostało przełożonych na ten język. Usłyszałam, że nie. Po koncercie Niemcy wykupili wszystkie moje płyty, mimo że nie rozumieli tego, co śpiewam. Gdy przychodzili do mnie po autograf mówili, że – słuchając mnie – czują dobre emocje. Coś w tym rzeczywiście jest. Nie znam angielskiego, a mimo to uwielbiam Stinga, Joni Mitchell czy Katie Meluę. I wierzę, że śpiewają o rzeczach ważnych. Występowałam również w Australii, ale głównie dla środowiska polonijnego. Byłam wzruszona, rozczulona wręcz, gdy ludzie przyszli na koncert z moją pierwszą długogrającą płytą. To znaczy, że była dla nich ważna, skoro zabrali ją ze sobą na drugi koniec świata.
Jak układa się praca w duecie Adamiak-Poniedzielski. Przenosicie Państwo pracę do domu?
Już nie współpracujemy od 10 lat. I bardzo dobrze. Czasami pojawiamy się wspólnie na jubileuszach czy festiwalach. Mąż je prowadzi, ja śpiewam. Niekiedy zdarzy się nam jeszcze zaśpiewać w duecie.
Dzięki rozdzielności artystycznej nabyłam pewności siebie w pro- wadzeniu koncertów, poszerzyłam swój repertuar o nowe piosenki, napisane przez siebie. Andrzej zaczął się realizować jako reżyser, aktor, jest wziętym konferansjerem i autorem tekstów. Czasami taki „rozwód” zawodowy świetnie wpływa na poprawienie relacji rodzinnych.
Nad czym aktualnie Pani pracuje?
Nad starym biurkiem, odnawiam je. Stawiam pierwsze kroki w sztuce decoupage. Teraz to moja największa pasja. Jeśli chodzi o moje życie artystyczne, to nigdy niczego nie planowałam. Zawsze brałam to, co daje mi los. Ostatnio nie jest zbyt szczodry [śmiech]. Swego czasu miałam 13-letnią przerwę w nagrywaniu płyt. Gdy w końcu zdecydowałam się na nagranie, zrobiłam to wyłącznie dla publiczności. Nagrywanie jest dla mnie potwornie męczące i stresujące. W tej chwili zdecydowanie bardziej wolę zaszyć się w mojej pracowni „plastycznej”. Mam już materiał na nową płytę. Ale nie wiem, kiedy zdołam ją wydać. Mam luźny stosunek do działań scenicznych. Uważam, że to piękny dodatek do mojego życia. Dziękuję Bogu, losowi, że – dzięki piosenkom przeze mnie śpiewanym – mogę żyć pełniej, radośniej i ciekawiej.