"Zawsze byłam marzycielką"
Martyna Górniak-Pełech to z wykształcenia filolożka, tłumaczka, dziennikarka i fotoreporterka. Słowa „nuda” i „nie da się” zdecydowanie do niej nie pasują, czego wyraz daje w swojej trzeciej książce o wiele mówiącym tytule „Optymistka”.
Autorka dzieli się nie tylko swoimi doświadczeniami, takimi jak ponad 30 przeprowadzek, które pozwoliły jej poznać różne kraje i kultury, ale również niezwykłym przesłaniem o sile marzeń i optymizmu, które są dla niej inspiracją.
- Zawsze byłam marzycielką i zawsze myślałam o podróżach. Chodząc do szkoły średniej w Kutnie bardzo, ale to bardzo chciałam wyjechać, zwiedzać. Zobaczyć, jak wyglądają inne kraje i inne kontynenty. Była taka historia, że w naszej szkole znalazłam gazetę, która wtedy dla mnie była gazetą podróżniczą, a to był folder reklamowy firmy organizującej podróże zagraniczne. To jest coś niesamowitego, ale zaprenumerowałam tę gazetę, ten folder reklamowy – mówi nam Martyna Górniak-Pełech.
Pierwszy zagraniczny wyjazd zaliczyła będąc na studiach, kiedy po wejściu Polski do UE studenci zyskali możliwość wzięcia udziału w programie Erasmus.
- Był jeden szkopuł, trzeba było znać język danego kraju. Znałam tylko angielski. Dowiadując się szczegółów poinformowano mnie, że są wszystkie języki, tylko nie angielski, czyli nie mieliśmy podpisanej żadnej umowy z anglojęzycznym krajem. Zaproponowano mi Czechy, ale tam nie chciałam jechać, za blisko. Niemcy? Też odpadają, też za blisko. I wtedy usłyszałam „Hiszpania”. To już zabrzmiało dla mnie magicznie, ale nie znałam hiszpańskiego. Podeszłam do sprawy po studencku i mówię „nauczę się”. Miałam na to trzy miesiące – opowiada kutnianka.
Wszystko zakończyło się pomyślnie i Martyna trafiła do Hiszpanii, ale… nie bezpośrednio z Polski.
- Wcześniej wyjechałam do Nowego Jorku. Kiedy dowiedziałam się, że mam możliwość wyjazdu do Hiszpanii to powiedziano mi, że nie dostaniemy żadnych funduszy. Program Erasmus zabezpieczał młodzież, ale ponieważ to był początek tego programu w Polsce, to tych pieniędzy jeszcze nie było, miały dopiero przyjść za miesiąc, może za rok, nikt tego nie wiedział. Więc chcąc wyjechać na te studia musiałam zabezpieczyć się od strony finansowej. Jak typowa studentka nie miałam w tym czasie żadnych pieniędzy – mówi nasza rozmówczyni.
To był okres, kiedy Polacy licznie wyjeżdżali na Wyspy Brytyjskie, ale kolega Martyny, który zdążył wrócić z Erasmusa, odradzał jej pójście tą drogą zauważając, że trudno może być tam znaleźć pracę.
Napędzają ją pasja i ciekawość świata
Doradził jej wyjazd właśnie do USA. Nie było to jednak takie łatwe przez względy formalne.
- Myślałam „jak ja to zrobię?”. Ale mieszkałam w akademiku, a tam da się wszystko załatwić. Okazało się, że jest ktoś, kto zna kogoś, kto mieszka w Stanach i może wystawić mi zaproszenie. Więc miałam zaproszenie od osoby, której totalnie nie znałam, nigdy w życiu tej osoby oczywiście nie widziałam – wspomina Martyna.
Przed wyjazdem do USA Martyna powiedziała swojej dziekan, że jeśli dostanie się na Erasmusa, to do Hiszpanii poleci prosto z Nowego Jorku, w innym przypadku zostaje za oceanem.
- Złożyłam od razu dokument o urlop dziekański. To był mój ostatni rok i ostatnia szansa. Wyjechałam do Stanów Zjednoczonych na pół roku i zbierałam pieniądze. Dostałam się i prosto z USA poleciałam do Hiszpanii. Tam się tak naprawdę wszystko zaczęło, a później? Ja nie wiem jak te kraje minęły – mówi, a potem odpowiadając na nasze pytanie „ile ich było” stwierdza „nie wiem, na pewno około dziesięciu”.
Jak podkreśla to na Półwyspie Iberyjskim otworzył się dla niej cały świat, zaczęła poznać różne kultury, ponieważ studiowała z ludźmi z różnych krajów.
Nie będzie chyba nadużyciem stwierdzenie, że Martyna żyje trochę życiem nomady. Z czego to wynika? Martyna podkreśla, że prym wiodą tutaj pasja i ciekawość świata.
Dowodów nie trzeba daleko szukać. W tej chwili, po około rocznym pobycie w Polsce po przybyciu tu z Malty, Martyna zamieszkała w Szwajcarii. Warto tu podkreślić, że jej mąż podziela chęć życia w różnych miejscach i czasami sami się nakręcają na kolejną przygodę.
- Niektórzy ludzie pytają „Przeprowadzacie się tak za pracą?”. To nie jest tak, że nie mamy pracy i jej szukamy w innym kraju. Prawda jest taka, że najpierw wybieramy kraj, później tam szukamy pracy. Czasem jest tak, że mamy dwa kraje i wybieramy między nimi. Wtedy wysyłamy CV do dwóch krajów i gdy się ktoś odezwie, to decydujemy, czy tam jedziemy, czy nie. Wcześniej było trochę łatwiej, początki nie były trudne, było „pakuję się i lecę”. Teraz jesteśmy z dziećmi. Dlatego bierzemy też pod uwagę system edukacyjny i inne czynniki – podkreśla pisarka.
Dla dzieci nie ma "obcy kraj. Jest "nowy kraj"
Martyna z mężem swoje dzieci zawsze wysyłają do zwykłych szkół państwowych, żeby ich pociechy uczyły się języka, kultury danego kraju i miały kontakt ze swoimi rówieśnikami.
- Z przeprowadzkami dzieci radzą sobie dużo lepiej niż dorośli. Dla nich to przygoda, nowy kraj, nowe dzieci, nowe doświadczenia. Raz jest Morze Śródziemne, innym razem Alpy. Natomiast my jako rodzice mamy w głowie „czy znajdą sobie kolegów, czy poradzą sobie w szkole, nauczą się języka?”. Tak naprawdę to my możemy im przekazać swój stres – zauważa Martyna.
Jej dzieci posługują się kilkoma językami, czemu zresztą poświęcone były poprzednie książki Martyny. Maluchy chłoną języki obce od najwcześniejszych chwil życia – ich mama mówiła do nich po hiszpańsku, tata po angielsku, oczywiście nie brakowało języka polskiego.
Potem doszły m.in. maltański, podstawy włoskiego, czy „szwajcarska wersja” niemieckiego. Dzieciaki poznają te języki zarówno w szkole, jak i w trakcie zabaw ze swoimi koleżankami i kolegami. Nigdy nie uczęszczały do żadnej szkoły językowej.
- Dla nich nie ma „obcy język”, „obcy kraj”, „obca kultura”. Dla nich jest „następny język”, „następny kraj”, „następna kultura” – wylicza Martyna Górniak-Pełech.
Sam proces praktycznego podejścia do przeprowadzki do innego kraju jest dla Martyny i jej rodziny trudny i często zaskakujący. Jak mówi:
- Kiedyś mi się wydawało, że przy 35 przeprowadzce nic cię nie zaskoczy, ale to jest nieprawda. Problemy są zawsze, brakuje czegoś zawsze, bo lądujesz w nowym miejscu i nie masz np. patelni, garnków, swetra, podstawowych rzeczy, bo wszystkiego ze sobą nie weźmiesz.
Co jest nie tak z Luksemburgiem?
Naszej rozmówczyni trudno wskazać kraj, który najbardziej ją zachwycił i ten, który najbardziej ją rozczarował. Wynika to z tego, że odczucia są zależne od momentu życia w którym się znajdujemy.
- Inaczej odbierasz dany kraj, kiedy jedziesz jako singielka, a inaczej kiedy jedziesz już z mężem, a jeszcze inaczej, kiedy jedziesz już z dziećmi. Kraj, który dla jednego będzie fantastyczny, dla drugiego będzie rozczarowujący, bo te osoby będą w innych momentach życia – zauważa autorka „Optymistki”.
Jednak jako kraj, który ją zawiódł, wskazuje na Luksemburg. Wylicza, że nie są tam mile widziane osoby z dziećmi, brakuje infrastruktury dla najmłodszych, były problemy z wynajęciem mieszkania, bo Martyna i jej rodzina nie mówili po francusku.
Kiedy już udało się znaleźć kogoś chętnego wynająć im lokum okazało się, że jego właściciel nie zna angielskiego (chociaż wcześniej deklarował, że zna), mieszkanie znajdowało się w - mówiąc wprost - ruderze, a jedynym udogodnieniem w tym wątpliwej jakości znajdującym się na strychu „apartamencie” był… kaloryfer. Nie było nic, nawet zlewu.
- Tłumaczę mu różnymi językami, że my nie chcemy kupić, tylko wynająć. On „Oui, oui, oui”. Wziął latarkę i zaczął podświetlać nam sufit. Pokazywał nam, że kable zwisają, tam nawet nie było żarówki. Tam były gołe ściany i wystające kable. I to było do wynajęcia – relacjonuje Martyna.
Na zupełnie drugim biegunie znajduje się Malta. Tam mieszkania są bardzo dobrze przygotowane i wyposażone pod wynajem. Nasza rozmówczyni świetnie wspomina ten kraj stwierdzając, że trafili tam w bardzo fajnym momencie życia. Dzieci były małe, uczyły się chodzić i mówić, a samą maltańską kulturę kutnianka określa jako wspaniałą.
- Jest podobna do hiszpańskiej, ale jeszcze bardziej rodzinna, taka sympatyczna. Jesteś na ulicy i ludzie się do ciebie uśmiechają, rozmawiają z tobą – opowiada.
Maltańczycy bardzo szanują swój wolny czas, który najczęściej poświęcają rodzinie i znajomym. W piątkowe popołudnie nawet nie ma mowy, że ktoś zostanie dłużej w pracy. Wtedy wszyscy myślą o wyjściu i spotkaniu się z bliskimi. I tak aż do poniedziałku.
W święta nikt nie otwiera sklepów, tylko celebruje ten czas z bliskimi. W trakcie dużych imprez porównywalnych do kutnowskiego Święta Róży również nikomu nie przejdzie przez myśl, żeby pracować.
Nowa książka i... problemy z jej tytułem
Niedawno miała miejsce premiera nowej książki Martyny. Co ciekawe autorka długo zastanawiała się na jej tytułem.
- Mam wrażenie, że szybciej napisałam całą książkę, niż wymyśliłam tytuł. Kiedy książka była gotowa było ich cztery, pięć. Nie wiem, czy nie więcej, a w trakcie pisania książki jeszcze inne – opowiada.
Książka była skończona, po korekcie, już trafiła na skład, a więc ostatni element całej układanki, a Martyna… ciągle żonglowała tytułami.
Jak podkreśla wspaniały jest fakt, że współpracuje z ludźmi o anielskiej cierpliwości.
- Za każdym razem, kiedy dzwoniłam z nowym tytułem, oni mówili „Dobrze, ale prześpij się z tym tematem i jutro do nas zadzwoń”. Bo ja na drugi dzień znowu miałam nowy tytuł. Dlaczego? Ta książka jest dla mnie bardzo ważna, przedstawia bardzo duży obszar mojego życia. Zaczyna się w Kutnie kiedy jestem nastolatką, natomiast kończy się 20 lat później. To mnóstwo krajów, mnóstwo ludzi z mojego życia, mnóstwo kultur i tego, czego się nauczyłam, jakie wartości wyniosłam z takiego, a nie innego stylu życia. To niesamowicie obszerna książka i zależało mi, żeby samym tytułem przekonać człowieka, że ona będzie pozytywna, na wysokich wibracjach, że można żyć inaczej, nie trzeba żyć schematycznie. Można mieć szalone życie i spełniać marzenia – mówi z wyraźnym podekscytowaniem.
Kombinacji było dużo – tytuły krótkie, tytuły długie. Z podtytułem, bez podtytułu. Wszystkim pomysłom czegoś brakowało. Ostatecznie stanęło na czymś jednowyrazowym, co ma w sobie zawartą całą książkę. Tak wybór padł na tytuł „Optymistka”.
To słowo, które naszej rozmówczyni przypisze każdy, kto zamieni z nią chociaż kilka zdań. Ale Martyna podkreśla, że chwile zwątpienia towarzyszą również jej – przy każdej zmianie kraju, przy każdej próbie realizacji marzeń.
- To naturalne. Człowiek boi się nowego. Ale ta nasza blokada w głowie może tak naprawdę zepsuć nam to, co sobie zaplanowaliśmy. Nasze marzenia mogą się nie spełnić tylko dlatego, że mamy pesymistyczne nastawienie. Musimy bronić się przed tymi negatywnymi myślami. Wierzę, że jak człowiek jest pozytywnie nastawiony, to wszechświat sprzyja – dodaje.
Martyna takim podejściem do życia stara się zarażać młodzież. Od pewnego czasu organizuje spotkania w różnych szkołach, kilka z nich miało miejsce w naszych okolicach.
"Chcę im pokazać, że jestem taka, jak oni"
- Pomyślałam, że byłoby fantastycznie, jakby „Optymistka” zmotywowała młodych ludzi, którzy byli lub są zakompleksieni, albo nie mają poczucia własnej wartości. Którym czegoś brakuje, kiedy wchodzą w ten dorosły świat. Ja to robiłam ponad 20 lat temu i byłam wtedy bardzo nieśmiała. Pojawił się błysk w mojej głowie, że zanim opublikuję tę książkę, zanim trafi do księgarni i ludzie ją przeczytają, to chcę zmotywować młodzież. Spotkać się z nią, ale bez pokazywania slajdów, filmików. Chciałam stanąć przed nimi i powiedzieć „słuchajcie, możemy mieć marzenia i je spełniać”. Tego nie mówi im postać gdzieś z tiktoka, wirtualna. To zwykła, normalna dziewczyna z Kutna, optymistka z Kutna, która codziennie chodziła Królewską do szkoły i która miała wielkie marzenia. Chcę im pokazać, że jestem taka, jak oni, jestem ich starszą koleżanką – odpowiada na nasze pytanie o pomysł spotkań z młodzieżą.
W naszym mieście i regionie ta inicjatywa spotkała się z dużym zainteresowaniem szkół, podobnie zresztą w innych miejscowościach. Sama młodzież do takich spotkań podchodzi z dużym entuzjazmem.
- Miałam obawy. Mówiono mi, że młodzież teraz jest zamknięta w sobie, skupia się na świecie wirtualnym, jest niechętna do kontaktów międzyludzkich w takiej formie, w jakiej my kontaktowaliśmy się w ich wieku. Ale ja stwierdziłam, że to nic. I co się okazuje? Stoję naprzeciwko młodzieży, mówię do nich 45 minut, a oni siedzą, słuchają, nie wyjmują telefonów, a kiedy dzwoni dzwonek, oni się nie poruszą. A kiedy pytam, czy są pytania, to są pytania, dużo pytań, tysiąc pytań. To po prostu fantastyczne. Oni się tym naprawdę zainteresowali. Dużo osób wyszło ze szkoły jak opuszczałam budynek, żeby powiedzieć „dziękuję”. Od dwóch dziewczyn usłyszałam „zainspirowała nas pani”. To jest fantastyczne. Jeżeli takimi spotkaniami dotrę do dwóch-trzech osób, to będę szczęśliwa – mówi na zakończenie Martyna Górniak-Pełech.
„Optymistkę” z imienną dedykacją i autografem możesz zakupić W TYM MIEJSCU, do czego serdecznie zachęcamy!
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.