Muszę udać się „Killa House” po swój bagaż, ponieważ do Machu Picchu wziąłem jedynie podręczny, a bez problemu i bez opłat (pomarzyć u nas…) mogłem zostawić swój u nich. Tutaj to zresztą norma z tym bagażem, a mogłoby co niektórym z nas przejść przez głowę, że to my mamy przewagę nad Peru w kwestii jakości usług hotelarskich!
Idąc po plecak wchodzę do „Yolla” i uzyskuję informację, że lokal będzie otwarty od „…una horas..”, czyli od pierwszej po południu. Więc idę po bagaż, zanoszę go do hotelu „Don Marcos” i udaję się do „Yolla”.
Byłem dwadzieścia minut po otwarciu, nieliczne wolne stoliki, obsługa biega, DOSŁOWNIE!!!, z potrawami w ręku, ponad połowa klientów znajduje się na drugim poziomie, więc dochodzą schody, znaczna część gości odbiera potrawy na wynos… Zaangażowanie pracowników nie do zaobserwowania u nas!
Z góry dochodzą głosy klientów, którzy zapewne domagają się realizacji SWOJEGO zamówienia jak najszybciej! Z kuchni dochodzą odgłosy jak u nas na meczu piłkarskim wśród rezerwowych, mobilizują się wzajemnie - ważna jest szybkość i jakość (mogę potwierdzić!) obsługi! W tym momencie wiem, że DOBRZE trafiłem! Kelner, podobna znajomość angielskiego, jak u mnie hiszpańskiego, po krótkiej rozmowie z użyciem słów zrozumiałych przez obie strony, proponuje mi: „Asado del Cordero”, brzmi nieźle biorę!
Oczywiście dzbanek lemoniady z kożuchem! Potrawa palce lizać! Na koniec sprawdzam co zjadłem, wcześniej się nie ośmieliłem (!), więc… pieczeń z jagnięcia… Co za ulga!!!
Po obiedzie spacer na Plaza de Armas i spotkanie z Indianinem z centrum Peru,
z którym miałem przyjemność pogawędzić (w większości na migi… ) przy Museo INCA. Tym razem poszedłem w konkretnym celu - kupiłem u niego ręcznie zdobioną tykwę z symbolami Inków. Pochodzi on z prowincji Huancayo…
Takie momenty kiedy mogę spędzić czas w kontaktach z prawdziwym Peru cenię sobie najbardziej… Pokazał mi zdjęcie swojej rodziny: żony, syna i synowej. Oni żyją z rękodzieła i prowadzą skromne życie, a mimo wszystko na zdjęciu widziałem szczęście od nich bijące. Daje dużo do myślenia… Co do tykwy… Stanie obok „bajkalskowo dziedoka”, to postanowione! Będę miał UZASADNIONY powód czasami oderwać się od pracy…
Teraz hotel, odpoczynek, przepakowanie i mogę iść spać! Chociaż odkryłem pięć kanałów z piłką nożną w TV…
16.07.2013 (wtorek)
Autobus do Puno, 7.30 wychodzę z hotelu, żegnam się z Livią i łapię taksówkę na: „Terminal de buses”. Cztery sole… Autobus firma „Transzela” ma problemy techniczne, ale zaraz jest podstawiony autobus innej firmy - Sun City - co ciekawe pracownicy firmy „Transzela” sami mnie odnajdują i informują o niedogodnościach… Niby tak daleko od cywilizacji…
Przecież u nas również zajęliby się w ten sposób cudzoziemcem… Ruszamy z półgodzinnym opóźnieniem, przede mną siedem godzin jazdy! Kierowcy zachowywali się nadzwyczaj odpowiedzialnie, nie prowokując palpitacji serca… Co innego ją wywoływało! Widoki! Jezioro Titicaca leży na wysokości 3800 metrów nad poziomem morza, jadąc do niego TRZEBA się wspiąć na tę wysokość! A po bokach Kordyliery… szczyty liczące ponad 5000 metrów…. Pokryte śniegiem, nad którymi, być może, mocno w to wierzę, krążą kondory!
Po drodze mijałem największy targ skór i wełny lam w Peru - w miejscowości Pucará - trasa z tego powodu była zmieniona, policja wyznaczyła objazd, przecież tradycja rzecz święta! Z pokora należało jej się podporządkować!
Jechali ze mną m. in. Niemka studiującą w Bremie turystykę międzynarodową, której ostatni semestr studiów polega na praktyce w Peru; Chilijczyk z pochodzenia Niemiec, który jechał odwiedzić kolegów w Kordyliera Blanca; mieszane małżeństwo Francuza i Indianki z dwójką dzieci, które posługiwały się językiem francuskich lub hiszpańskich w zależności, z którym z rodziców rozmawiali, natomiast między sobą w narzeczu będącym mieszanką obu z tych języków!
Koło mnie miejsce zajęła Japonka, która zdążyła dopiero co wylądować i przespała całą podróż… Te różnice czasu! Po drodze zatrzymywaliśmy się również w nieoznaczonych miejscach - co się okazało!? Kierowca najprawdopodobniej dorabiał sobie, przewożąc na pustych miejscach lub w całkiem sporej kabinie kierowcy, dodatkowych podróżnych - zwykle byli to Indianie. Każdy sposób na dotarcie do domu jest dobry! Tym bardziej, że z natury to spokojni i bezinwazyjni ludzie - przebywając w ich towarzystwie można zapomnieć, że są obecni!
Zatrzymywaliśmy się dwa razy. Dworce autobusowe to wyznaczone obszary, na które wejście mają WYŁĄCZNIE posiadacze biletu - jeśli chcemy go kupić - to na dworcu są kasy przewoźników - nie jedna! Wiele! - natomiast na „perony” można wyjść po opłaceniu myta - 1.30 soli! Strażnik nad tym czuwa i odsyła wszystkich, którzy nie dopełnili tego obowiązku!
Tak minęło osławionych siedem godzin podróży! Na terminalu w Puno odebrał mnie seῆor Salvador i dowiózł do hotelu Imperial. Tutaj dowiedziałem się, jak będzie przebiegać moja wizyta w Puno i u Indian Amantani na Jeziorze Titicaca oraz, że jutro rano o 7.40 odbierze mnie współpracownik seῆiora Salvadora i przetransportuje wraz innymi uczestnikami wyjazdu do portu. Będąc spokojnym co do szczegółów mogłem ruszyć w miasto!
Puno zostało założone przez Wicekróla Peru Conde de Lemos w 1668 roku i zostało nazwane San Carlos de Puno. Jest nazywane stolicą peruwiańskiego folkloru, ponieważ powstaje tutaj amalgamant kultury kolonialnej z dwiema starożytnymi cywilizacjami: Aymara z południa i Quechua z północy. Efektem jest niezwykłe bogactwo efektownych i żywiołowych świat ludowych.
W regionie odnotowano ponad 300 tańców ludowych! Najważniejszą uroczystością w Puno jest święto Matki Boskiej Gromniczne, kiedy oddaje się cześć Mamicie Candelaria! Cały festiwal poświęcony temu wydarzeniu trwa, bagatela, 18 dni i kończy go konkurs tańca! Tutaj inaczej rozumieją znaczenie słowa: religijny! Może to my jesteśmy w błędzie i zgubiliśmy gdzieś radość chrześcijaństwa!?
Na obiad zjadłem rybę z Jeziora Titicaca: Traucha, bardzo smaczna! Powrót do hotelu i spać, spać, spać… Jutro tyle ma się wydarzyć!
17.07.2013 (środa)
Po śniadaniu punktualnie (!) pojawia się transfer, jedziemy po innych uczestników wycieczki po Jeziorze Titicaca. Po trzecim przystanku zaskoczenie! Słyszę język czeski! Pytam uprzejmie skąd panowie pochodzą, przecież mogłem się przesłyszeć! Jednak nie!
Powitanie jest serdeczne! Przecież z TEGO punktu widzenia mieszkamy tak blisko… Marek jest Czechem, mieszka w Pradze i jest reżyserem w „TV Nova” - największej komercyjnej stacji telewizyjnej w Czechach(!), pięknie mówi po polsku, angielsku i francusku, uczył się specjalnie na ten wyjazd hiszpańskiego i idzie mu lepiej niż dobrze!
Piotr jest lekarzem, mieszka w Karlovych Varach i z pochodzenia jest Słowakiem! Są kuzynami, gdyby komuś przeszło coś przez głowę … Takie spotkanie na krańcu świata! Obaj bardzo mili i uprzejmi, jak to sąsiedzi! Podróż zaczęli prawie miesiąc temu w Quito - stolicy Ekwadoru, przemierzając Peru w kierunku Boliwii, Argentyny i być może Urugwaju. Teraz można śmiało spędzić dwa dni na Jeziorze!
Naszym przewodnikiem jest Hugo (czyt. Ugo), a statkiem, który wprowadzi nas do Narni jest „Calypso”. Kapitanem tej jednostki jest młody Indianin o imieniu Henrique. Nie wiem ile może mieć lat, ale ja bym mu dał około dwudziestu!
W pierwszej kolejności płyniemy na najbliżej położone pływające wyspy ludu Uros. Dlaczego pływające!? Ponieważ są „zrobione” z trzciny totora, która dzięki swym właściwościom: komórki je budujące zatrzymują powietrze, stąd posiadają wyporność - utrzymują się na powierzchni wody! Chodząc po takiej wyspie podłoże ZAWSZE się ugina…
Naszym gospodarzem jest seῆor Salvador, który jest właścicielem wyspy! Mieszka na niej z rodziną - żoną i dwiema córkami. Przechodzimy przyspieszony kurs budowy wyspy: najpierw musimy mieć dobrze osadzone „kotwice” - pale drewniane wbite w dno - następnie na czymś trzeba tę trzcinę ułożyć - służą do tego wycinane piłą o wielkich zębach sześciany torfu pozyskiwane w lagunie, tej samej gdzie rośnie torota, dalej trzeba pozyskać odpowiednią ilość trzciny, tutaj okazuje się, że to zadanie na… rok! Bagatela! A reszta, czyli budynki, latryna (tak mieszkańcy wysp nazywają ubikacje!), łodzie - dopiero później!
A ile trzeba pracy, aby przyjąć pierwszych turystów!? Obok na wodzie stoi „Mercedes - Benz”! Niezwykle pieczołowicie zbudowana specjalnie dla turystów łódź! Ze względu na swą wielkość oraz „osiągi” nosi taka właśnie nazwę! Może na niej pływać ponad 40 osób!!! Napęd: standardowe dwa wiosła, obsługiwane przez kobiety! Feministki szaleją! Tutaj - to coś całkowicie NATURALNEGO! Całego świata nie da się zmienić! I dobrze.
Jezioro Titicaca położone jest na pograniczu Peru i Boliwii, znajduje się wysokości ponad 3800 metrów nad poziomem morza- to najwyżej położone jezioro na świecie o tych rozmiarach! W Ameryce południowej jest drugie co do wielkości - 8300 km² powierzchni, przy 194 km długości i 80 km szerokości.
Jestem gościem na pływającej wyspie plemienia Uros. Lud ten żyje najbliżej Puno, na pływających wyspach (!) podobnych do wielkich słomianych gniazd, a sami mieszkańcy swój styl życia określają słowami: „Pomiędzy wodą i niebem”… Po prezentacji dotyczącej budowy własnej wyspy- co wyglądało na niezwykle proste… - niestety kurs ten nie kończył się wydaniem stosownego certyfikatu, nad czym boleję, zostaliśmy zaproszeni do chat - mieszkań właścicieli wyspy.
Wniosek jaki mi się nasunął w tym momencie znają już moi uczniowie - w jakich bogatym, dostatnim i rozwiniętym kraju dane jest nam żyć! I są jednostki, które tego nie doceniają… Może warto zajrzeć!? Oprócz tego, że w wyposażeniu takiej izby są ubrania i czajnik oraz garnki, ciężko jest w kontekście NASZYCH standardów wykazać obecność czegoś jeszcze!
Mimo wszystko ludzie Ci zachwycili mnie serdecznością, spokojem w obejściu oraz tym, że permanentnie rywalizują z naturą i pomimo ponoszonych porażek pozostają mili i radośni… Tyle można się nauczyć!
Funkcjonowanie we wspólnocie na pływających wyspach rodzi przecież czasami konflikty… Policji tu nie ma! Więc jak można je rozwiązać, chcąc na przykład zmienić sąsiedztwo!? Nic prostszego: trzeba rzucić kotwice (pale!) i przy pomocy łódki odholować swój dom (wyspę!) w miejsce, które uznamy za dogodną lokalizację! Prawda, ze całkiem proste!?
Jak ze szkołą!? Nie ma… Na wyspie! Natomiast trzeba do niej co rano (!) łódkami dostarczyć dzieci… a nasi rodzice myślą, że się poświęcają. Dla całej wspólnoty funkcjonuje jedna taka placówka, położona mniej więcej w samym centrum pływających wysp.
Co dwa dni (!) do każdej wyspy przypływa ekologiczna toaleta, z której mogą korzystać wszyscy mieszkańcy pływających wysp. A co pomiędzy tymi kluczowymi wizytami!? Otóż na każdej z wysp wykonany jest głęboki na 1,5 metra dół, który pełni rolę naturalnej toalety dla mieszkańców. Czemu naturalnej? Ponieważ wyspa ma około 3-4 metrów „grubości” i zbudowana jest z naturalnego materiału, który czym głębiej tworzy bardziej zwarty materiał, pełniąc w ten sposób rolę filtra dla, podkreślam, naturalnych odpadków.
Podczas pobytu oczywiście czas na zdjęcia! Robimy je sobie razem z Markiem (Czechy), Antoinette (Suisse), Ivette (Suisse) oraz Uruszanką! Co ciekawe każde z nas dostało od gospodyni przybytku stroje dostosowane do pozycji i roli społecznej- single co innego, tak samo zamężni, czy też panny i kawalerowie! Czapkę dostałem po prostu!
Kolejnym ekscytującym etapem okazała się podróż „Mercedesem - Benzem”. Łódź, bo o nią chodzi, przypomina konstrukcje ze Starożytnego Egiptu, ma dwa pokłady i tyle samo niezawodnych silników… Dwie Panie z wyspy, śmiało zasiadły do wioseł i po zaokrętowaniu pasażerów- czyli naszej grupy - ruszyły w drogę trwająca pięćdziesiąt minut! W jej trakcie mijają nas inne „Mercedesy”, równie lub nawet bardziej (czy to możliwe!?) kunsztowne i z lepszym napędem!
Teraz mogę na spokojnie popatrzeć na tę wspólnotę… To niesamowite, że w XXI wieku funkcjonuje coś takiego, jestem zadziwiony i nie mogę wyjść z podziwu, że pomimo postępującego rozwoju cywilizacyjnego ci ludzie nie zatracili swojej tradycji oraz pomimo wszystko kultywują to co osiągnęli i do czego doszli ich antenaci. Godne zastanowienia! Lud Uros uciekł na wysp przed wrogimi plemionami. Co interesujące uznaje się za najstarszy lud na Ziemi, ponieważ istniał już podobno wtedy zanim powstało Słońce! ŻADEN z jego przedstawicieli nie może utonąć, ani zginąć od uderzenia pioruna! Więc sami rozumiecie: czego się bać!?
Jezioro zadziwia mnie od samego początku - jego kolor oddaje… sam nie wiem co… jest tak intensywnie niebieski, że trudno oderwać wzrok i dopiero nawoływania przewodnika powodują, ze kilkoro z nas orientuje się, że nadeszła pora wsiadać na pokład! Po drodze mijamy rezerwat trzciny totora, to ponad 3000 km² jeziora! Przeznaczony WYŁĄCZNIE dla plemienia Uros!
Tylko oni maja prawo wycinać tę roślinę, ponieważ bez tego ich tradycyjny model funkcjonowania nie miałby racji bytu!!! Totora jest jadalna, jednak jak powiedział nasz przewodnik Hugo, nie polecam nam jej próbowania, ponieważ endemiczna flora bakteryjna spowoduje niewątpliwe problemy gastryczne u nas, którzy jesteśmy przyzwyczajeni do odmiennych bakterii, niż te funkcjonujące w jeziorze!
Niebo dostosowało się do kolorytu jeziora, jest … powalające!!! Gdzie patrzeć, co obserwować, czego nie pominąć!?!? Cały czas mam poczucie straconej możliwości! Przecież NA PEWNO coś mi umknęło!!!
Dopływamy do największej z wysp - uzyskuję stempel do paszportu oraz wysyłam kartkę do Oli z JEDYNEJ poczty na świecie działającej na pływającej wyspie!!! Jak to sama mówi: „ … będzie do kolekcji!”. Szybkie odcumowanie i płyniemy dalej. Cel: Wyspa Amantani! Spędzę na niej noc i dopiero kolejnego dnia nastąpi ciąg dalszy podróży!
Płyniemy na nią ponad dwie godziny, właściwie trzy bez mała. To największa wyspa na jeziorze, a jej mieszkańcy żyją we wspólnotach, które pracują i przyjmują turystów z korzyścią dla WSZYSTKICH mieszkańców wyspy! Na czym to polega!? Otóż WSZELKIE zyski z prowadzonej działalności turystycznej są przeznaczone na rozbudowę infrastruktury turystycznej, dzięki czemu odwiedzanie ich wyspy staje się coraz bardziej atrakcyjne dla turystów!
Rozwiązanie słuszne, logiczne i … czy słyszeliście o takim gdzieś indziej!? Interesy jednostki MUSZĄ podporządkować się interesowi wspólnoty! I NIKT nie zgłasza liberum veto! U nas też by się udało… Taaaaak…. Przyjmowanie turystów odbywa się sukcesywnie w rozbiciu na funkcjonujące na wyspie wspólnoty! Więc nie jest to tak, że na wyspie przebywa więcej turystów niż sama liczy mieszkańców!
Jednorazowo na wyspie znajduje schronienie około 100 gości, a samych mieszkańców jest ponad 4.000! Każda kolejna „partia” chcących odwiedzić Amantani trafia do innych gospodarzy - według listy! I… nie ma awantur! Po gości wychodzą mieszkańcy. W momencie kiedy przybijamy do nabrzeża już na nas czekają. Moim oraz chłopaków z Czech, gospodarzem został Simon.
Po przybiciu do brzegu Hugo przydziela nas do konkretnych domów. Nikt nie protestuje, nikt się nie zamienia, nikt nie kombinuje w jakiej odległości od przystani jest dom, do którego go przydzielił Hugo… Zaraz, przecież to nie jest wycieczka z Polski, więc czemu się dziwię!
Po 20 minutach pieszej wędrówki docieramy do hacjendy, poznajemy zonę gospodarza: Candelarię oraz córkę Ester. Co będziemy robić? Na początek po długiej podróży tradycyjny posiłek mieszkańców: ziemniaki - w tym słodkie - bób, kukurydza, ale najpierw zupa, zrobiona w oparciu o zmielone ziarno! Baaardzo smaczna! Co do picia!? Muῆo zalane wrzącą wodą! Ma lekki smak naszej mięty i jest bardzo rozgrzewające! Do spożywania posiłków przeznaczone jest osobne pomieszczenie, nie je się w domu!
Znajduje się w nim piec - jak z Hobbita! - oraz wszystkie potrzebne naczynia i zastawa… Jemy w obecności gospodarzy, którzy TYLKO się nam przypatrują. Taki tutaj zwyczaj! Po posiłku prezentacja wyrobów rękodzieła rodziny- TRZEBA coś kupić! Nabywam czapkę! Jak się okazało przysłowiowy „strzał w dziesiątkę”! Musimy się z nim pogodzić!
Po zakończonej uczcie idziemy na główny plac wspólnoty- ponieważ KAŻDA ma swój - i z Hugo uzgadniamy kto czym będzie się zajmował. Opcja pierwsza: wspinamy się na Pacchutata; opcja druga: spacerujemy ścieżką do następnej wspólnoty; opcja trzecia: siedząc w klubokawiarni czekamy na powrót reszty. Wybieram opcję pierwszą! Szczyt znajduje się na wysokości 4130 metrów nad poziomem morza, dawno TAK wysoko nie byłem, więc czas się „przetrzeć”!
Przez całą drogę na szczyt spotkać można rozłożone na murkach „stragany” kobiet Amantani! Kupić można wszystko … z wełny alpaki! Ja kupiłem szalik, jak znalazł na zimę! W drodze na szczyt poznaję Julię (czyt. Chulię), design’erkę z Buenos Aires, bardzo miłą dziewczynę, która interesuje się piłką nożną i wie …. na czym polega „spalony”!!!
No, ale jeśli pochodzi się z narodu dwukrotnych Mistrzów Świata oraz z którego wywodzą się Diego Armando Maradona oraz Lionel Messi … To czemu ja się dziwię!!! Wchodzę na szczyt - widok aż po Boliwię i szczyty Andów… Pamiątkowe zdjęcie i … spotykam Piotrka, który chce iść na Pacchumama… Czemu nie!? Zziajany jak dawno temu nie, docieram z Piotrkiem na szczyt.
Już wiem dlaczego było warto… Zachód Słońca widziany ze szczytu góry pozostanie NA ZAWSZE w mojej pamięci! Chylące się ku zachodowi Słońce, na tle panoramy And, gdzie indziej może być bardziej poruszające!? I jeszcze pomiędzy nami, a Andami i Słońcem, piękna lazurowa gładź Jeziora Titicaca! Po takie wspomnienia TUTAJ przyjechałem! I … dostałem je! Jestem szczęśliwy!
Innym aspektem tej wyprawy było doświadczenie odnoszące się do odczuwanej temperatury. Przebywając w promieniach słonecznych można się wręcz poparzyć! Natomiast NATYCHMIAST po zachodzie Słońca odczuwa się niezwykle nieprzyjemny spadek temperatury i postępujący chłód, zmierzający w kierunku dotkliwego ZIMNA!!! Jednak mogę uwierzyć, że w Peru jest teraz ZIMA!!! I tutaj znalazło swoje uzasadnienie nabycie czapki z wełny z alpaki u moich gospodarzy.
Spełniła swoje zadanie WZOROWO! Co więcej miałem wrażenie, że mnie grzeje! Szybkim marszem wróciliśmy z Piotrem na główny plac i zajrzeliśmy do klubokawiarni, gdzie odpoczywał po spacerze do drugiej wspólnoty Marek. Wypiliśmy gorącą czekoladę i … Simon po nas przyszedł!
Nie chodzi o to, że traktował nas jak dzieci. Proszę sobie wyobrazić, że Amantani żyją jak dawniej, więc w jakim celu mieliby mieć oświetlone chodniki? Albo: jak mamy trafić do domy, w którym spędzimy dzisiejsza noc skoro NIE MA tutaj nazw ulic, ani numeracji budynków!? Dlatego Simon, jako odpowiedzialny gospodarz, przybył aby nas zaprowadzić do miejsca, które oferuje nam ciepłe łóżka i kolację!!!
Tak, była obowiązkowa! Oczywiście schemat spożywania posiłku się powtórzył, ale tym razem byliśmy mniej zdziwieni! Na kolacje była zupa… Widocznie to TUTAJ normalne. Cokolwiek to było, mogę potwierdzić, że było smaczne i pożywne! Przy posiłku z ust gospodarza pada ocena mojego hiszpańskiego: „dobrze mówię po hiszpańsku!”
Prawie się zadławiłem … „Naukę” z autopsji zacząłem od momentu przybycia do Peru, ale z gospodarzem nie wypada wchodzić w dyskusję! Po prostu podziękowałem. Plan zakładał, że po kolacji idziemy na „fiestę”! Niestety, po zdobyciu dwóch szczytów - WSZYSTKIE dostępne w okolicy- czułem się zmęczony, więc poszedłem na zasłużony odpoczynek…
W głowie kłębiły mi się entuzjastyczne myśli… Fajnym jest uczucie towarzyszące realizowaniu marzeń z młodości! A mam ich jeszcze tyle! Ile uda się zrealizować? Zasnąłem…
18.07.2013 (czwartek)
Dzisiaj opuszczę Isla Amantani … Ale przed tym … Desayuno!!! Śniadanie! Wstaję około 6.00, zapominając, że mam nastawiony budzik na 6.05 - chłopaki mi później przypomnieli! Idę na spacer na plażę, mijam Simona: „Buenas dias”! i osła hałasującego w tle, który w ten sposób zareagował na widok właściciela! Żeby samochody tak miały, bezmyślne bestie! Do domu muszę wrócić na 6.40.
Tak tez robię! Wspólnie ze współlokatorami zasiadamy do stołu i jemy placki kukurydziane z marmoladą - po dwa! Na stole znalazły się nawet saszetki z „Nescafe” 3x1!!! Rozmawiając z gospodarzem dowiaduję się, że jest fanem piłki nożnej- konkretnie FC Barcelona! A gdzie ogląda mecze!? Przecież nie ma telewizora… Otóż, w Puno!!!
Jednak wiąże się to z wielka wyprawą i tak naprawdę może obejrzeć dwa, trzy mecze w roku!!! Uśmiechając się tajemniczo podkreśla, że po zakupy i tak trzeba jechać … To się nazywa prawdziwy fan. Żegnamy się serdecznie - dajemy prezenty
w zamian za naprawdę ciepłą gościnę! Będzie o czym opowiadać w domu- noc spędzona w hacjendzie Amantani, połączona ze spożywaniem ich tradycyjnych potraw!
Powiedzcie mi w jaki inny sposób można lepiej poznać folklor społeczności, do której przybywa się krótko i z daleka? O 7.40 jesteśmy na przystani odprowadzeni przez córkę Simona- Ester. Pożegnanie i na łódkę! Czas na ciąg dalszy przygody - płynę na Isla Taquile - godzina podróży „morskiej” od Isla Amantani. W odróżnieniu od ostatniej na Isla Taquile nie ma źródła wody, a podstawowym źródłem jej pozyskiwania jest jezioro i opady atmosferyczne!!!
Jezioro od rana pokazuje inną twarz! Niebo zasnute ciężkimi chmurami, zimny wiatr wieje od Boliwii - od strony Andów - na wodzie fale do półtora metra, niezłe przeżycie! A my godzinę na „morzu”! Całkiem zdrowo rzucało! Jezioro duże, łódka mała… Proporcji nijak nie można ustalić! Mimo przeszkód obiektywnych docieramy na miejsce.
Przed nami godzinny spacer do głównego placu wyspy. Droga oczywiście wije się pod górę - zaczynam się przyzwyczajać! Po drodze poznaję Yvonne - Belgijkę, która jest tutaj ze swoją rodziną - piętnastoletnią córką, jej koleżanką i mężem. Od słowa do słowa porozmawialiśmy o liczbie Polaków w Belgii, powodach ich emigracji, o podróżach…
Poleciła mi wyjazd do Republiki Południowej Afryki! Kto wie… konkluzja z tego wagabundowania i dla niej i dla mnie była jedna: otwiera to oczy na luksus w jakim funkcjonujemy. Tak, tak! LUKSUS! Nie pomyliłem się! Daje równocześnie możliwość poznania, zaobserwowania innych systemów wartości, zwyczajów, obyczajów i relacji międzyludzkich, pokazuje jednocześnie, że należy ZAWSZE mieć otwarty umysł i nie ufać dotychczasowemu doświadczeniu, zgodnie z zasadą Petera Druckera: „… ze jedyną pewną rzeczą jest zmiana!”.
Yvonne natomiast była zainteresowana moją podróżą Koleją Transsyberyjską - sama planuje takowa na następny rok, połączoną z wizytą w Chinach, dokładnie w Pekinie! Powodzenia Yvonne! Dochodząc do placu podziękowałem za te niezwykle miłą pogawędkę…
Na placu kilkunastominutowy odpoczynek i dalej w drogę! Idziemy do restauracyjki na drugiej stronie wyspy. Hugo podkreśla konieczność pożegnania się z boliwijską stroną jeziora, ponieważ idziemy na peruwiańską stronę widokową! Po drodze dowiaduje się, że nadal na wyspie mieszka ponad 350 rodzin posługujących się językiem quechua (keczua), wyznających credo Inków: „Ama suwa! Ama quella! Ama llullaw!” (Nie kradnij! Nie bądź leniwy! Nie kłam!). nie ma tutaj policji, a WSZYSTKIE spory rozstrzygają lokalni przywódcy!
Elementem wyróżniającym tę wyspę od pozostałych są stroje. Zacznę od czapek
u mężczyzn: czerwone czapki z wzorami są zastrzeżone dla żonatych, natomiast kawalerowie noszą czapki z przewagą białego koloru. Jest oczywiście odstępstwo od zasady: żonaty mężczyzna może nosić czapkę taka jak kawaler, jednak MUSI mieć przy boku podarowana mu przez żonę różnokolorowa torebkę!
Jednak NAJBARDZIEJ charakterystycznym elementem stroju żonatego mężczyzny jest … pas! Dlaczego? Tak jak dla nas symbolem związku małżeńskiego jest obrączka, tak na Taquile jest pas. I już! Składa się on z dwóch części: pierwsza jest dwukolorowa - zwykle biała i czarna- część ta jest wyplatana… No właśnie z czego!? Lam tutaj nie ma, więc? Otóż … z włosów żony! Wstępując w związek małżeński kobieta ścina swoje przez długie lata zapuszczane włosy i ofiarowuje je mężowi!
Z nich plecie następnie wspomniany pas. Romantyczne… Druga część pasa jest już tradycyjnym wyrobem rzemieślniczym wyspiarzy - niezwykle kolorowym, w lamy, pumy lub węże, oczywiście z odpowiednimi napisami. A dlaczego pełni pas rolę obrączki? Ponieważ żonaty mężczyzna MUSI go ZAWSZE nosić! Jeśli „przypadkiem” go zapomni, po powrocie do domu będzie MUSIAŁ odpowiadać na niewygodne pytania… Różnice, różnicami ale podobieństwo uderzające…
W związku z tym, że wyspa cierpi na chroniczny brak własnych zasobów WSZYSTKO jest dowożone wodami jeziora. Stąd znaczenie utylitarne pasów: bardzo dobrze działają na stabilizację kręgosłupa w trakcie wnoszenia towarów z portu na górę! Być może również z tego powodu TAKI nacisk na jego noszenie!
Wreszcie dochodzimy! Restauracyjka malutka, stół na dworze, pod baldachimem, ale jaki WIDOK… W tej sytuacji nieważne co zostanie podane! I tak zostanie zjedzone! Zamawiał „traucha” - rybę z Jeziora Titicaca! Wiem, że jest pyszna oraz to, że długo nie będzie okazji do jej spróbowania…
Po obiedzie Hugo daje sygnał do schodzenia do przystani, na hasło: „va mos!” automatycznie ruszamy w stronę morza. Czas pożegnać Isla Taquile! Okrętujemy się sprawnie- jezioro znowu jest tym, które znamy z poprzedniego dnia, więc z przyjemnością odbędziemy trzygodzinną podróż powrotną do Puno!
W porcie żegnamy się z Hugo- dobrze wywiązał się z roli przewodnika, więc: „ Gracias Seῆor! Adios!” i … jadę do hotelu odebrać bagaż. Podkreślę jeszcze raz: przechowanie bagażu jest tutaj BEZPŁATNE! Myślę, że powinniśmy przenieść ten zwyczaj do Polski… Kto podróżuje po naszym pięknym kraju wie dlaczego…
W recepcji hotelu słyszę język rosyjski… W ten sposób poznaję Romana i Alinę z … Sankt Petersburga! Przekazują mi wieści, że na drodze do Arequipy spadło ponad 10 cm śniegu! Teraz to już jest pewne: tutaj RZECZYWIŚCIE jest zima!
O 21 przyjechał po mnie seῆor Salvador i zawiózł na Terminal de buses w Puno. Czas na kolejny etap wyprawy! Już nie mogę się doczekać! Noc spędzę w autobusie do Cusco… Wolę noc.