– Każdego roku gromadzimy olbrzymią ilość papieru – mówi Grzegorz Chojnacki. – Przed każdą sesją otrzymujemy pokaźne pliki materiałów. Dostarczane są nam również przed posiedzeniami poszczególnych komisji. Później nie wiadomo co z tym robić, ja przechowuję dokumenty w piwnicy. A przecież na to też wydawane są pieniądze i to niemałe, jakieś 40 tys. zł w skali roku. Papier, tonery, konserwacja drukarek, kserokopiarek – to wszystko kosztuje. Za tę kwotę można by kupić przyzwoite laptopy z oprogramowaniem – dodaje radny, znany z zamiłowania do komputerów.
Z wyliczeń radnego wynika, że laptopy przyniosłyby oszczędności w wysokości 120 tys. zł w skali całej kadencji. Tymczasem jak wynika z danych magistratu, przygotowanie dokumentacji dla radnych to wydatek 10 tys. zł rocznie.
Kontrowersyjny pomysł wzbudził ogromne emocje.
– Radni mogą kupić sobie laptopy, ale za pieniądze pochodzące z diet – uważa Bartosz Serenda, radny miejski. – Idąc tym tropem można by zaproponować zakup samochodów dla radnych, a przecież nie o to chodzi.
– Jestem przeciwny. W mieście jest o wiele więcej pilniejszych wydatków. Radni mają służyć mieszkańcom – twierdzi Jacek Sikora, przewodniczący Rady Miasta.
W mniej zdecydowany sposób wypowiada się prezydent Zbigniew Burzyński.
– Trudno jednoznacznie ustosunkować się do tego pomysłu, nie odbyła się rzeczowa dyskusja w tej sprawie – mówi.
Inicjatywa „laptopy dla radnych” nie podoba się również mieszkańcom.
– To byłaby totalna przesada i bizancjum władzy – mówi Irena Walczak, emerytka. – Ludzie nie mają pieniędzy na chleb. Kilka dni temu zostałam poproszona przez znajomą o pożyczkę na pieczywo, bo nie miała co dać jeść dzieciom.
Maciej Ligęza, również sceptycznie podchodzi do tego tematu.
– Czemu z pieniędzy podatników miałoby się płacić za laptopy? W końcu mogą kupić sobie sprzęt z niemałych wcale diet – mówi.
Artykuł ukazał się w dzisiejszej "Gazecie Lokalnej".