reklama

Okiem reportera: Wojna widziana przez okno

Opublikowano:
Autor:

Okiem reportera: Wojna widziana przez okno - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WydarzeniaSześćdziesiąt dziewięć lat temu pod Kutnem, w największej bitwie Kampanii Wrześniowej, starły się wojska polskie i niemieckie. Wśród nas wciąż żyją ludzie, pamiętające pierwsze dni wojny w Kutnie i toczących się w rejonie miasta walk. Jednym z nich jest Jerzy Piątek, który po latach dzieli się swymi wspomnieniami.

W dniu wybuchu wojny Pan Jerzy był trzynastolatkiem, który zamierzał rozpocząć naukę w ówczesnym Gimnazjum im. Jana Henryka Dąbrowskiego. Pierwszy września 1939 roku rozpoczął się dla niego bardzo wcześnie rano. Matka, która obudziła go tego ranka, od razu kazała się szybko ubierać. – Coś się dzieje – mówiła zaniepokojona.

Rodzina mieszkała na Warszawskim Przedmieściu. Wojna nie zastała ich nieprzygotowanych. Na szybach okien poprzyklejane były paski papieru, mające chronić przed odpryskami szkła, a w ogrodzie wybudowany został prowizoryczny schron. Walizki już zawczasu były spakowane na wypadek konieczności ucieczki. Choć o wojnie mówiło się całe lato, jej wybuch nie był jednak dla mieszkańców Kutna i całej Polski taki oczywisty.

Po ulicy biegali zdenerwowani, wystraszeni sąsiedzi. Jedni krzyczeli, że to już wojna, inni, że to tylko jakieś ćwiczenia obrony przeciwlotniczej – wspomina Jerzy Piątek. – Nasze wątpliwości rozwiał chłop, który na swojej furmance wiózł rannych żołnierzy, z powstających wówczas na Sklęczkach, obiektów wojskowych. Ich widok sprawił, że ludzie zrozumieli, co się stało.

Wkrótce nad miastem pojawiły się pierwsze hitlerowskie bombowce. Kutno jako ważny węzeł kolejowy i drogowy było bombardowane już pierwszego dnia wojny. Celem Niemców były przede wszystkim tory, a ataki powtarzały się kilkakrotnie. Skromna obrona przeciwlotnicza nie była w stanie skutecznie się im przeciwstawić.

Na dachu szkoły w Łąkoszynie znajdował się jeden cekaem, a mostu kolejowego broniło kilka zenitówek – kontynuuje swą opowieść Pan Józef. – Trzeba powiedzieć, że choć obrona ta była wątła, dała się we znaki niemieckim lotnikom. Nadlatywali na niskim pułapie, 300 – 400 metrów, ale polski ogień zmuszał ich do tego, by szybko nabierali wysokości. Dwa razy widziałem też, jak w walkę z bombowcami nawiązał samotny polski myśliwiec, ale wyniku tych starć nie znam, bo po kilku minutach samoloty znikały z pola widzenia. Pamiętam, jak jedna z niemieckich bomb trafiła w gospodarstwo obok kościoła na Łąkoszynie. Choć dzielił nas od tego miejsca niemal kilometr, swąd dymu i siarki dotarł aż na Warszawskie Przedmieście. Wystraszyliśmy się, że to gaz, szybko pobiegliśmy do schronu, ale po kilku minutach okazało się, że jest bezpiecznie – opowiada.

Po południu matka wspólnie z sąsiadką zdecydowały, że trzeba uciekać z miasta. Wybór padł na pobliski Piątek, gdzie mieszkał brat sąsiadki. Uciekinierzy do miasteczka dotarli wieczorem.

Pamiętam ogromną łunę unoszącą się tej nocy nad Kutnem. Patrzyliśmy na nią kilka godzin, w jej blasku można było swobodnie czytać gazetę. Nad horyzontem na północy unosiły się płomienie – w ogniu stały kutnowskie zakłady rektyfikacyjne, płonął zgromadzony tam spirytus – wyjaśnia Jerzy Piątek.

Następne kilka dni minęło dla rodziny Piątków spokojnie, lecz wkrótce mieli jeszcze bardziej doświadczyć okrucieństwa wojny. – Nie pamiętam dokładnie, ale szóstego albo siódmego września naszą uwagę zwrócił warkot motocykla. Szosą jechał motor z koszem, na którym zamontowany był karabin maszynowy. Żołnierze, którzy nim jechali, mieli na sobie nieznane nam mundury. Wtedy pierwszy raz widziałem Niemców. Zwiad przejechał obok nas, a po chwili wrócił w stronę centrum Piątku – relacjonuje Jerzy Piątek.

Następnego dnia Jerzego Piątka i jego brata z łóżka postawił na równe nogi potworny huk. – Myśleliśmy, że spadła bomba. Rzuciliśmy się do okna, okazało się, że na placu, dwadzieścia metrów od naszego domu, rozstawiona została polska armata, która raz po raz strzelała w kierunku Łęczycy, wspierając nasze natarcie na to miasto. Cały dom trząsł się w posadach. Po dwóch godzinach działo zostało przeniesione gdzieś dalej, ale kanonadę słyszeliśmy całą noc i następny dzień – mówi o samej Bitwie nad Bzurą Pan Jerzy. – Dźwięk był coraz bliższy. Po jakimś czasie zobaczyliśmy przez okno grupkę wycofujących się Niemców, poganianych przez swojego dowódcę. Kilka minut po nich przeszła para polskich zwiadowców, szli pochyleni, korzystając z osłony płotów. Za chwilę po nich przeszli znowu Niemcy. Taka przeplatanka powtarzała się kilkakrotnie – dodaje.

W końcu drogą przemaszerowała kolumna polskich żołnierzy. Zdecydowaliśmy się wyjść z bratem na ulicę, wbrew zakazom matki. Zobaczyliśmy, że na ulicy leży jeden z naszych, przywoływał nas gestem. Rannego szybko przyprowadziliśmy do domu, rozerwaną powyżej kolana nogę opatrzyła mu nasza matka. Z bratem zaczepiliśmy kolejną przechodzącą kolumnę polskich żołnierzy, poinformowaliśmy, że mamy rannego. Plutonowy, który nimi dowodził, poinformował nas, że szpital polowy jest w Piekarach, gospodarz, u którego się schroniliśmy, natychmiast przewiózł tam rannego. Plutonowy przez chwilę odpoczywał, opowiedział o przebiegu walk, po czym szybko ruszył dalej, by dogonić swych żołnierzy podążających za wycofującymi się Niemcami. Po rozmowie z nim myśleliśmy, że Niemcy zostali pobici, wojna jest wygrana i można wracać do Kutna. Niestety, za kilka minut usłyszeliśmy samoloty – nad Piątek nadlatywał dywizjon Dornierów. Maszyny kluczami atakowały centrum miasteczka. Po nalocie od razu uciekaliśmy do Kutna. Pod Czechosławicami natknęliśmy się na pobojowisko, przy drodze leżały dziesiątki poległych żołnierzy. Liczyłem ciała, by zobaczyć, ilu poległo naszych, a ilu Niemców. Wyszło na to, że na jednego zabitego Niemca przypadało 3 – 4 naszych żołnierzy. Polacy nacierali wzdłuż drogi pod górę, a broniący się we wsi Niemcy mieli ich jak na dłoni – stąd zapewne takie straty – kończy swą opowieść wyraźnie wzruszony pan Jerzy. – Do dziś pamiętam twarz jednego z poległych – szeroko otwarte oczy, usta, wzniesione ku górze ręce zastygłe w bezruchu. Jakby chciał powiedzieć „Boże, dlaczego ja?”...

Łukasz Janikowski

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE