"Kiedyś, zanim znalazłem się w Australii, porównałem ten kraj do Ameryki, wskazując na podobieństwa historyczne. Moja przyjaciółka, która tam mieszka, odpowiedziała jednak, że to nie jest tak. Bo: Amerykę się odkrywało, tworzyło, na Australię było się skazanym (pierwotnie była to kolonia karna). Po Amerykę się sięga, Australię się dostaje. To tak jak różni się medal złoty od brązowego, jak wyobrażenie Raju dla zwycięzców i Raju dla przegranych...
Myślę, że w jakiś magiczny sposób oddaje to prawdę o tym lądzie. Odległość i - co się z tym wiąże - czas dotarcia do tego kontynentu sprawiały, że znajdowali się tam ludzie nieprzypadkowi, choć zapewne wielu - przez przypadek. Dostosowanie się do zastanych warunków wymagało siły i hartu ducha. Puste, niezamieszkałe przestrzenie mogły sprzyjać tkwiącej głęboko tęsknocie za znalezieniem spokoju, ciszy, wolności. A geografia sprawiała, że ten zakątek mógł się tak jawić przynajmniej w marzeniach. I tak właśnie odbierałem ten kraj. Aktywny i wyrazisty, ale jednocześnie trwający w bezruchu" - Krzysztof Porzeżyński.