Mija tydzień od rozpoczęcia strajku a ja nie ukrywam, że dopiero po takim czasie czuję się na tyle rozeznany w temacie, żeby cokolwiek napisać. Sprawa jest na tyle złożona, że - idąc za cudowną radą Ryszarda Kapuścińskiego - układam swoje zdanie dopiero po wcześniejszym poznaniu tysiąca cudzych.
Znam kilkunastu nauczycieli, na różnych szczeblach kariery, lepiej lub gorzej, kilku z nich pełni stanowiska dyrektorskie. Wśród swoich znajomych mam kilkudziesięciu rodziców i pokaźną grupę uczniów. Nie ze wszystkimi miałem okazję porozmawiać, a niektórzy wcale nie chcieli poruszać tematu strajku, ale wiele opinii udało mi się poznać. Siłą rzeczy, zarówno zawodowo jak i prywatnie, rozmawiałem także z ludźmi niezwiązanymi ze sprawą, ale nadrabiającymi - jak to bywa w Polsce - niepohamowaną potrzebą wypowiedzenia się na każdy temat. Poznałem pełne spektrum opinii - od skrajnie negatywnych po bezkrytycznie laudacyjne. Bardzo często ledwie dało się ich słuchać, jednak każda z tych rozmów składała się na niezwykle pouczającą całość, diagnozującą problem naszego społeczeństwa - cierpimy na dramatyczny wręcz deficyt wyważonych opinii, które zostały zastąpione skrajnymi radykalizmami. W bieżącej kwestii strajku nauczycieli sprowadzając cały problem do wręcz prostackiego: jesteś za, czy przeciw?
Otóż ja, amplifikując paradoks Wałęsy, jestem tak bardzo za, że aż przeciw. Jak to możliwe?
W sobotę strajkujący nauczyciele oraz sympatyzujący z nimi nauczyciele i zwykli mieszkańcy wyszli z protestem na ulicę, demonstrując swoje zaangażowanie w akcję na placu Piłsudskiego. Wśród tych, którzy zabrali głos znalazł się odpowiedzialny za oświatę w mieście wiceprezydent Zbigniew Wdowiak. Dosłownie na dzień przed sobotnią akcją jako były jego uczeń wraz z dwoma innymi jego wychowankami, zastanawialiśmy się, jaki może być jego stosunek do strajku. Za każdym razem z pełnym przekonaniem stwierdzałem, że zdecydowanie... nie wiem. Wiadome mi było, że jako były nauczyciel jest on zadeklarowanym przeciwnikiem ostatnich zmian w oświacie, jej organizację ocenia jako złą, jednocześnie z racji tego, że ma na nią (ograniczony, ale jednak) wpływ na swoim poletku, robi wszystko, by funkcjonowała w sposób leibnizowski - najlepszy z możliwych. Poznałem go jako niezwykle inteligentnego człowieka, posiadającego olbrzymią wiedzę cementowaną dodatkowo życiowym doświadczeniem... dlatego właśnie z dużym zdziwieniem przyjąłem jego jednoznaczną deklarację poparcia dla strajku, tym bardziej, że przedstawioną jako - jak można zrozumieć jego słowa - remedium na wszystkie edukacyjne choroby w kraju.
Bo akcja strajkowa to nie jest nawet aspiryna, choć u wielu uczestniczących i zaangażowanych może wywoływać efekt placebo.
To, że system edukacyjny w Polsce toczy choroba, jest sprawą oczywistą. Wiele osób, z którymi na ten temat rozmawiałem, zastanawia się, dlaczego nauczyciele strajkują akurat teraz. Pomijając kwestie polityczne, o których będzie dalej, odpowiedź jest prosta: bo choroba weszła w kolejne stadium. Nie trzeba się specjalnie znać na edukacji, żeby w ślad za ZNP nazwać działania minister Zalewskiej "deformą", a nie reformą. Było źle - jest jeszcze gorzej. Większy bałagan, większe koszty, większa dezorganizacja i mniej faktycznej nauki. Jeśli wierzyć doniesieniom medialnym, nawet w rządowych kuluarach mówi się o "straconych rocznikach" uczniów. Nawet jeśli w rzeczywistości nikt tak nie mówił - to jednak powinien zacząć, bo sam natłok młodzieży w szkołach średnich (do pierwszej klasy idą naraz "nowi" ósmoklasiści i "starzy" gimnazjalni trzecioklasiści) skutecznie uniemożliwi odpowiednie się nimi zajęcie, nie mówiąc już o wyszpachlowaniu nierówności programowych.
- Pani minister była znakomicie przygotowana, wiedziała jak przeprowadzano reformę w Finlandii, ale u nas zrobiła dokładnie odwrotnie - mówił Wdowiak podczas sobotniej manifestacji pod ratuszem (przemówienia i całe spotkanie można zobaczyć w relacji wideo TUTAJ).
Problem w tym, że postulaty strajkujących są tak samo odległe od tej fińskiej reformy, jak i wprowadzone działania rządu.*
Wielu przeciwnych nauczycielskiemu protestowi zarzuca, że chodzi tylko o podwyżki. To jest faktycznie pierwszy postulat, ale potrzeba naprawdę dużo złej woli, żeby pomijać pozostałe z nich. Szybkie résumé: żądań strajkujących jest pięć: podwyżka w wysokości 1000 złotych, większe nakłady na oświatę z budżetu, zmiana oceny pracy nauczycieli, zmiana ścieżki awansu oraz dymisja minister Anny Zalewskiej. Wszystkie punkty, poza właśnie tym pierwszym, związane są z wprowadzoną reformą, więc jest to jedynie przywracanie status quo, a nie naprawianie faktycznych problemów edukacji, które się z nim wiążą i funkcjonują w Polsce od lat, dekad wręcz, dużo wcześniej, zanim PiS wygrał wybory.
Podczas sobotniego spotkania podkreślano wielokrotnie, że walka toczy się nie o zarobki, a o godność, szacunek i poważanie społeczne. Pełna zgoda - nauczyciel to praktycznie z definicji ktoś, kto musi cieszyć się respektem wśród uczniów, co siłą rzeczy wiąże się z respektem wśród danej społeczności. Problem w tym, że szacunek ten znalazł się w postulatach w jednym jedynym aspekcie: finansowym. Nauczyciele nie postulują o zwiększenie wymagań dla aspirujących do zawodu, żeby nie wpuszczać do swojego grona przypadkowych, rozwadniających ich prestiż osób (tak działa to w Finlandii), nauczyciele nie postulują o zwiększenie możliwości podnoszenia swoich kwalifikacji, by być lepszymi pedagogami (tak działa to w Finlandii), nie postulują o podkręcenie jakości studiów pedagogicznych tak, żeby dawały jakość kształcenia atrakcyjną dla niemal wszystkich pracodawców, nie tylko tych związanych z edukacją (znów - tak działa to w Finlandii), nie postulują o decentralizację nauczania i dużą autonomię we wprowadzaniu autorskich programów (tak, tak - Finlandia). A przecież właśnie to wpływa na pozycję, jaką cieszą się nauczyciele fińscy i dopiero w ślad za tym idą pieniądze - choć wcale nie zarabiają tam oni wyjątkowych kwot, ich pensja wynosi jedynie nieco więcej niż średnia krajowa. Postulat podniesienia zarobków - choć ze wszech miar słuszny - w oderwaniu od punktów odniesienia jest jak walka z ubóstwem za pomocą wprowadzania zakazu ubóstwa. Podnieśmy nauczycielom pensje i patrzmy, jak... zupełnie nie zyskują w oczach społeczeństwa.
Tym bardziej, że ostrze trwającego protestu wbrew jego założeniom nie jest w ogóle wymierzone w rząd, a rani wyłącznie uczniów. I w ogóle nie dziwię się rodzicom (choć nie mogę się z nimi zgodzić), którzy na strajkujących nie zostawiają suchej nitki, wyrzucając im hipokryzję. Bo jak inaczej odbierać sytuację, gdy nauczyciele z wymalowanymi na ustach hasłami walki "o dobro ucznia" jednocześnie odmawiają temu uczniowi możliwość zaliczenia egzaminów i kontynuowania nauki? To tworzy lukę dla znienawidzonego rządu, który wjeżdża cały na biało, ratując sytuację i przekuwając cały kryzys na swoją korzyść. Ja wiem, że w hasłach nauczycieli chodzi o hipotetycznego ucznia - tego z przyszłego roku, czy z dekady wprzód, tylko żyjemy w czasie teraźniejszym - i kogo dzisiaj obywatele obarczą winą za "stracony rocznik"? Przykro jest patrzeć, jak słuszna idea zostaje wykorzystana politycznie i jak środowiska nieprzychylne PiS-owi dopisują do postulatów ukryty szósty punkt "wykolejenia rządu" - bo trzeba naprawdę być ślepym, by tego nie zauważyć. Przecież i rok strajku nie jest przypadkowy (wybory - podwójne!) i miesiąc (egzaminy). Gdyby ZNP faktycznie działał bez porozumienia z opozycją, to czy nie zapowiedziałby strajków od - powiedzmy - nowego roku szkolnego? Wtedy zostają miesiące na przygotowanie rodziców i samorządów do sytuacji, zminimalizowane zostałyby problemy z egzaminami a i przekonanie społeczeństwa do swoich racji byłoby prostsze. A tak mamy w dużej mierze oburzenie obywateli, oburzenie nauczycieli na oburzenie obywateli i rząd, który bierze wszystkich na przeczekanie wykorzystując oburzenie obydwu stron do tworzenia własnej narracji.
Wszystko, co się teraz dzieje to robiony na szybko strajk przeciwko robionym na szybko reformom. To jest absurd, a widząc dodatkowo kolejne osoby, które jedynie ślizgając się po istocie problemu opowiadają się kategorycznie "za" lub "przeciw" (i co gorsze oczekują tego od swojego otoczenia), budzi się mój zdroworozsądkowy opór - co znamienne poczęty w czasach szkoły średniej, właśnie między innymi dzięki obecnemu wiceprezydentowi Wdowiakowi. Przecież ten strajk do niczego (dobrego) nie prowadzi! W kakofonii ujadania jednych na drugich słyszę jednak cichy szept wypowiadany mądrymi ustami. Zupełnie poza głównym nurtem sporu trwa akcja będąca zaledwie odpryskiem mainstreamowych działań, a której autorzy jako jedyni słusznie zdiagnozowali sytuację - mówię tu o Naradzie Obywatelskiej o Edukacji.
- Mamy świadomość, że problemy, które doprowadziły do protestu są znacznie szersze niż niskie zarobki w oświacie. To samo można powiedzieć o rozwiązaniach – one także muszą znacznie wykraczać poza postulowane podwyżki wynagrodzeń - wyczytać można na stronie akcji. - Warto wykorzystać moment, w którym kwestie edukacji w wielu domach, szkołach, społecznościach znajdą się w centrum uwagi, aby poważniej i co najważniejsze - wspólnie pochylić się nad nimi. Namysł w tej sprawie (podobnie jak w wielu innych publicznych kwestiach) nie może ograniczać się do urzędników, polityków i ekspertów. Kształt edukacji jest formą umowy społecznej, która angażuje wiele środowisk i powinna być wypracowywana razem z nimi.
Jako obywatel chcę taką akcję w swoim mieście. Nauczyciele, dyrektorzy, panie prezydencie - podejmiecie wyzwanie?
[EDIT:] Wiceprezydent Zbigniew Wdowiak odniósł się do sprawy pisząc list otwarty. Przeczytać można go W TYM MIEJSCU.
*O systemie edukacji w Finlandii przeczytać można w książce człowieka, który brał udział w tworzeniu tamtejszej reformy - Pasi Sahlberga, pt. "Finnish Lessons 2.0. What can the world learn from educational change in Finland?", nie wydanej niestety po polsku, ale za to dostępnej w całości za darmo w internecie, np. TUTAJ.